Od dawna chciałem sprawdzić, co zmieniło się w okolicach, do których pierwszy raz przywędrowałem dobre dziesięć lat temu. Przeszedłem więc z Małastowa, przez Krzywą i Wyszowatkę do Kotani, by rano przez Świerzową Ruską i Bartne dostać się do Gorlic. Dwudniowa wycieczka pozwoliła mi odwiedzić te najspokojniejsze, z ulubionych miejsc. Niezliczona ilość przydrożnych kapliczek, powojenne cmentarze i szerokie doliny nieistniejących wsi towarzyszyły mi podczas całej trasy. Jedynie krowie placki i gęsto porozstawiane pastuchy przypominały, że bywa tu czasem jakiś człowiek. Po długim dniu nocowałem w najmniejszym schronisku w naszych Beskidach, a po wschodzie słońca odnalazłem największy na Łemkowszczyźnie, prawie pięciometrowy, kamienny krzyż w zarośniętej leszczyną Świerzowej Ruskiej.
Dekadę temu, dwa lata przed maturą, wpadłem na genialny i prosty w wykonaniu pomysł. Tak jak siedziałem w czterech ścianach betonowego pokoju, w wielkim, łamanym bloku na krośnieńskiej Guzikówce, tak wstałem, spakowałem plecak i ruszyłem w drogę. Zabrałem ze sobą namiot, ogrom niepotrzebnych rzeczy i ruszyłem do Krynicy Zdrój. Po 6 dniach podróży i ponad 170 km, uśmiechnięty od ucha do ucha, doszedłem do celu. Do dziś pamiętam każdy osobny dzień i mijane miejsca, dlatego tak niecierpliwie czekałem na wycieczkę do odwiedzonych wtedy wiosek.
Była sobota, grubo po 10:00. Właśnie wysiadłem na pełnym autobusów, gwarnym, gorlickim dworcu. Ku radości wszystkich miłośników Beskidu Niskiego istnieje bezpośrednie połączenie Krakowa z Gorlicami, które obsługuje m. in Voyager. Co prawda podróż może trwać nawet 3 godziny, ale co zobaczymy za oknem to nasze! Gorlice. Raz jeszcze spojrzałem na miejsce w którym stanęła pierwsza na świecie uliczna lampa naftowa, (teraz stoi tu kapliczka z Frasobliwym) po czym żwawo ruszyłem łapać okazję. W końcu była już 11:00, a przede mną cztery skrzydełka mapy Compassa do przejścia! Parę kroków dalej, na Węgierskiej szybko złapałem stopa do Małastowa, gdzie pod sklepem spożywczym rozpocząłem pieszą część przygody.
Pętna. Droga prowadziła mnie doliną potoku Małastówka. Do 1935 r. stały tu obok siebie dwie cerkwie. Stały jak dwie siostry. Starsza, drewniana z 1700 r. i młodsza murowana z 1916. Dziś jedynie ta młodsza p.w. św. Paraskiewy (zdjęcie powyżej) przypomina o obrządku unickim, w którym wciąż odprawiane są tu nabożeństwa. Po drugiej pozostała jedynie drewniana dzwonnica, chowająca się w cieniu potężnego kasztanowca. Dochodzę do Banickiej Góry. Rozwidlenie dróg. Co niezdecydowani, mogą tu mieć niezłą zagwostkę w którą stronę skręcić. To tylko dlatego, że gdzie by nie poszedł, tam zobaczy miejsca, do których będzie wracał. Bartne? Wołowiec? Gładyszów? Krzywa? Pójdę do tej ostatniej. Malowniczo położony przystanek zachęca do małej przerwy.
W Krzywej przystaję przy miejscu upamiętnienia siedmiu polskich lotników. W sierpniu 1944r. lecieli oni z Włoch na pomoc w Powstaniu Warszawskim. Nad ranem, jeszcze przed pierwszymi promieniami słońca, zostali zestrzeleni przez niemiecki nocny myśliwiec, zwiadujący na ich nieszczęście okolice. Rozbili się właśnie tu, przy Banickiej Górze. Na miejscu ciekawy opis wydarzenia i życiorysy każdego z członków załogi. Mijam skręt na Gładyszów. Tabliczka opatrzona jest łemkowską wersją nazwy tej miejscowości (zdjęcie powyżej). Po drodze mijam kolejne, malowniczo położone kapliczki. Moja uwagę szczególnie przyciąga błękitna Maryja między dwoma krzyżami (zdjęcie powyżej). Za jednym z zakrętów widzę stado krów. Na klęczkach skubią trawę przed samotnie stojącym tam krzyżem. W jednym momencie, na mój widok, wszystkie zrywają się na równe nogi i uciekają przed siebie. Nieświadomie przerwałem ich zielone nabożeństwo. Parę zdjęć na przycerkiewnym cmentarzy i ruszam dalej.
W Jasionce mijam duże gospodarstwo. Krowy zza pastuchów puszczają do mnie uśmieszki, a zapach kiszonki z białych rolek unosi się w ciepłym powietrzu. Może to ona tak działa na uśmiechnięte krowy? Dochodzę do Czarnego. Dziesięć lat temu mało nie wpadłem tu do studni. Szedłem wtedy mocno stąpając po szerokiej łące, wśród wysokich traw. W jednym momencie zamiast na zielonej trawie, mój but wylądował na jednej, cienkiej deseczce położonej w poprzek zrównanej z ziemią studni. Uradowany, że na tym pustkowiu nie wylądowałem w samym jej środku, pomaszerowałem dalej już nieco bardziej trzymając się utartych szlaków. Studnia jak była, tak jest. Jedynie ktoś nawtykał do niej kijów i innych patoli (zdjęcie poniżej).
Czarne, podobnie jak wiele okolicznych wiosek, wraz z końcem II wojny światowej zaczęło chylić się ku kresom swojego istnienia. Dobrowolne ( jednak jedynie z nazwy), wyjazdy miejscowej ludności na tereny radzieckiej Ukrainy sprawiły, że w wiosce z 300 osób zostało jedynie 11 rodzin. Mogło wydawać się, że to już koniec złego, jednak akcja „Wisła” w 1947 r. skutecznie przyczyniła się do zrujnowania tej i kilkudziesięciu podobnych miejscowości w Beskidzie Niskim. Wszyscy, którzy pod pozorem bezpieczeństwa pozostali w swoich domach, teraz mieli w najlepszym wypadku kilka dni, by spakować majątek całego życia i uciekać.
Zbliżała się godzina, w której w Czarnem nie miało być już nikogo. Wojsko pilnowało przebiegu zaplanowanej akcji. Dziesięcioletni Jasiek szybko spuścił wiadro do studni, nabrał lodowatej wody, przelał ją do baniaka i rzucił się w pogoń za odjeżdżającym wozem. Razem z rodzicami, siedząc na starym kocu, w ciszy patrzył w kierunku niknącego w oddali domu. Domu, w którym od dwóch pokoleń mieszkali z całą rodziną. Domu, który mogli pozostawić w opiece jedynie starym jabłoniom i przydrożnym kapliczkom. Z czasem ktoś, kawałek po kawałku, rozebrał go do samych fundamentów. Fundamenty zjadła ziemia i jedyne co po dwudziestu latach znalazł Jasiek, kiedy mógł tu wreszcie wrócić, to właśnie ta studnia, do której mało nie wpadłem jak to jaśkowe wiadro. Była jedynym, co pozostało mu po życiu tutaj. Nie mógł jej, od tak, zasypać ziemią.
Miałem to szczęście, że Jasiek akurat był tego dnia przy studni. Starszy, bo prawie osiemdziesięcioletni opowiedział mi całą tę historię. Po spotkaniu z nim odwiedziłem zadbany cmentarz w Czarnem i odpocząłem chwilę przy symbolicznych drzwiach. Takich samych jest w okolicy kilka. Mają na celu zachęcić do poznania historii tych nieistniejących już miejsc. Jak możemy na nich przeczytać:
„Czas nagli wędrowcze. O wspomnienia proszą. Przekrocz próg Domu, którego może i nie ma. Czuj się zaproszony.”
Szedłem dalej, choć Jasiek mocno nalegał bym został z nim do wieczora. Miał rozstawiony namiot i od kilku dni przesiadywał tu całe noce przy ognisku. Zbliżałem się do kolejnej wioski, której akcja „Wisła” nawet nie myślała ominąć.
Długie. Kolejne drzwi i kolejne cmentarze. Ten wojskowy w opłakanym stanie (zdjęcia powyżej). Główny krzyż złamany w pół, furka ledwo stoi. Do 1947 r. mieszkało tu 280 osób. Dziś, patrząc z przełęczy na Długie, zobaczymy jedynie gospodarzy z Wyszowatki wracających do zagród ze swoimi zwierzętami. Fotografuję kolejne kapliczki i idę dalej.
W Wyszowatce mijam dawny PGR i odwiedzam drugi mijany tego dnia sklep. Robię zakupy na kolację i ruszam łapać stopa do Kotani. Słońce zjawiskowo zachodzi właśnie za Pasmo Graniczne, a ja stoję otoczony zielenią na gorącej drodze. Idąc, co chwilę odwracam się do tyłu starając się uprzedzić nadjeżdżające samochody. Zupełnie niepotrzebnie. Nie jedzie nic. Mijam znak „Uwaga niedźwiedzie”. Zapada noc. Do samej Kotani mija mnie jedno auto. Nie zatrzymuje się. Tym sposobem do samej Chaty Micha dochodzę pieszo (Zdjęcia chaty poniżej.). 14 km wycieczki asfaltem wygrałem tego dnia w prezencie. Czułem, że Jasiek maczał w tym palce. W zasadzie byłem tego pewien. Pewnie smażył sobie w tym czasie kolejną kiełbaskę nad bukowym ogniskiem.
Jeśli idziecie do chaty, zadzwońcie koniecznie wcześniej zapytać o plany gospodarza. Może go nie być. Zapukałem do drzwi. Michał w swojej chacie ugościł mnie jak dawnego znajomego, choć znaliśmy się od kilku sekund. W całym swoim schronisku miał miejsce dla całych 6 osób, wliczając w to całą jego osobę. Siadłem nad mapą i niezawodnym sposobem „na paznokcia”, obliczyłem ile dziś udało mi się przejść. Paznokieć mojego wskazującego palca ma równy centymetr. Wyszło ponad 30 km. Wystarczająco. Po długiej rozmowie w niewielkiej kuchni, poszliśmy spać.
Niedziela rozpoczęła się wyjątkowo malowniczo. Z tarasu przed chatą, rozciągała się szeroka panorama na daleką dolinę Wisłoki. Zupełnie jakby Jasiek, w ramach przeprosin za wczoraj, i w tym maczał palce. Z Kotani żółtym szlakiem przeszedłem do Świątkowej Wielkiej, a stamtąd doliną Świerzówki, przez nieistniejącą Świerzową Ruską do Przełęczy Majdan. Jeszcze w 1936 r. mieszkało tu ok. 430 osób. Znajdowały się tu cerkiew prawosławna i unicka. Dzieci uczęszczały do jednoklasowej szkoły. Dziewczęta zimową porą schodziły się na wieczornice. Był sklep, spółdzielnia spożywcza i była czytelnia.
W 1945 r. wioska opustoszała. Zniknęły cerkwie i dziewczęta. Zostały po nich największe na łemkowszczyźnie kamienne krzyże i cmentarz. Podczas drogi towarzyszył mi Wojtek. Zajmował się znakowaniem świeżo powstającego szlaku przez dolinę tej miejscowości.
Zarośnięte ścieżki, niewyraźne drogi i ułożone z kamieni mostki przez wartki strumyk przestały istnieć. Od teraz wszystko jest wyregulowane i wycięte, droga wysypana żwirem, a kamienne mostki z otoczaków zostały zastąpione przez solidne i drewniane. Jeszcze parę lat wcześniej oficjalnie na terenie doliny (znajdującej się w Magurskim Parku Narodowym), nie powinien znajdować się żaden turysta, ponieważ nie przebiegał tędy żaden szlak. Dziś można bez obaw odwiedzać tę okolicę, spacerując po znakowanych ścieżkach.
Idziemy dalej. Wojtek stara się wytłumaczyć mi dlaczego turyści, żwir i drewniane mostki przysłużą się nieznanej dotąd dolinie. Po chwili skręcam w lewo. Zdziwiony mijam drewniane stojaki na rowery. Ukryty w lesie cmentarz. Nieczęsto zdarza się, że można zaglądnąć do cerkiewnej cebuli, dodatkowo stojąc jeszcze dokładnie nad nią. Nic w tym dziwnego, bo i jak mielibyśmy dostać się na dach cerkwi? W Świerzowej Ruskiej taka cebula leży od wielu lat na cmentarzu. Z bliska można się jej przyjrzeć (zdjęcie powyżej).
Jakaś tajemnica kryje się w tej, tak innej od pozostałych wiosce. Nie zobaczymy tutaj rozległych, szerokich łąk jak w Czarnem i Długiem. Las jakby zaglądał nam tu do plecaka, kiedy normalnie musielibyśmy do niego podchodzić długimi łąkami. Nie spojrzymy w dal, na drugą stronę potoku, bo tuż nad nim, na stromym zboczu rośnie gęsty las. Idąc wąskimi przesmykami możemy się tylko zastanawiać, w jaki sposób żyło tu kiedyś ponad 400 osób?
Z przełęczy Majdan Wojtek podrzucił mnie do Gorlic, gdzie wskoczyłem do ostatniego busa do Krakowa. W drodze jeszcze długo zastanawiałem się, czy Jasiek wciąż siedzi przy swojej studni?
Zapraszam Was na wspólne wycieczki w magiczny Beskid Niski.
Wspólna wycieczka – 7 rzeczy które przeżyjesz w górach tylko ze mną.
Martin Martinger
Moje inne wpisy o Beskidzie Niskim:
- Chatka na Końcu Świata w Starym Łupkowie.
- Nieistniejąca Nieznajowa i Studencka Chatka.
- Z Olchowca na salony Wiednia.
- Drewniana chatka w nieistniejącej wiosce Beskidu Niskiego.
- Lackowa i Busov.
- Jezioro Klimkowskie na rzece Ropa.
Dodatkowo:
Zapraszam na mojego:
Czytam kolejny raz. Wydawało mi się, że dość dobrze znam prawie każde z opisywanych przez Ciebie miejsc. I faktycznie-wydawało mi się. Teraz jakby odkryłam je na nowo. Dziękuję ! 🙂
PolubieniePolubienie
Paulina bardzo Ci dziękuję. Ten wpis to jeden z moich ulubionych na blogu. Cieszę się, że do niego wracałaś. Nie dziękuj, bo to Tobie należą się podziękowania 🙂
PolubieniePolubienie